Drugi dzień jedziemy autokarem przez Wyżynę Tybetańską
Właśnie minęliśmy znak, że znajdujemy się na wysokości 4412 metrów nad poziomem morza. Tak telepie, że nie jestem pewna, czy rozczytam się później z tych bazgrołów! Od 6 rano jestem w drodze w towarzystwie bardzo miłej pary Tybetańczyków. Zaczęli mnie dokarmiać od samego początku. Zaczęło się niewinnie, od jajek na twardo, racuchów i pierożków z mięsnym farszem. To jest nieludzkie, żeby kazać komuś jeść o takiej godzinie, ale oni nie przyjmowali odmowy. Potem dostałam 5 ciastek z budyniem i kruche ciasteczka z orzechami. Pokazywałam na migi, że już nie mogę i łapałam się za brzuch, więc zaczęli mi upychać do plecaka „na wynos”.
Po kilku godzinach na takiej wysokości ludzie zaczęli się źle czuć. Jeden facet wymiotował do kubła na śmieci, a kobieta siedząca przede mną przez okno. Nie zawsze trafiała, więc miałam już z głowy podziwianie widoków. Ja też już siedziałam na zmianę zielona lub fioletowa i zaczęłam się rozglądać nad jakimś kubłem. A jaka byłaby atrakcja dla podróżujących i temat do rozmowy na kolejne dwie godziny, gdyby „biała się porzygała”!
Wyżyna Tybetańska w obiektywie
Jechaliśmy przez kilka godzin wąskimi drogami nad takimi przepaściami, że kierowca nie miał możliwości się zatrzymać. Właśnie w tym momencie moi nowi znajomi postanowili rozpocząć kolejną ucztę. Suszone mięso z jaka i kurze łapki na ostro. Bierze mnie na wymioty od samego zapachu i mam chorobę lokomocyjną, a oni z wielkim uśmiechem, taką nadzieją i ciekawością w oczach dają mi do spróbowania tę cholerną kurzą łapkę. To była naprawdę ostatnia rzecz na jaką miałam wtedy ochotę!
Kto by się nie skusił?